- Nie tylko praca
- Himalajskie Impresje
- Półtora roku później
- Manaslu 2001
Himalajskie Impresje
październik - listopad 1997
Wybiła godzina "0". Apogeum paniki. Ktoś rzuca mięsem, kto inny szarpie paski plecaka chcąc dopakować zapomniany drobiazg. Znikają ostatnie bagaże, pustoszeje klub - pozostaje stos śmieci i nieziemski bałagan. Kamerą rejestruję ostatnie chwile przed odjazdem. Pożegnania, pocałunki, zatroskane twarze kobiet. Z trudem opanowuję podniecenie i nerwowym kadrem obejmuję ruszający mikrobus. Jedziemy! Z lekką zadumą obserwuję senne jeszcze ulice miasta. Mijamy mój dom - ostatnie spojrzenie w okno dziecinnego pokoju - milczące pożegnanie na długą rozłąkę.
Wchodzimy na halę odpraw berlińskiego lotniska, ubrani od stóp do głów całym zestawem wyprawowych ciuchów. Rękawy kurtek, nogawki kalesonów wypchane przydziałem, pokaźnych rozmiarów rodzimej suchej krakowskiej. To naiwny sposób na pozbycie się nadbagażu, za który trzeba słono zapłacić. W jaskrawo czerwonych kurtkach, z twarzami zlanymi potem lawirujemy pomiędzy tłumem podróżnych mijając kolejne posterunki kontrolne. Już minuty dzielą nas od odlotu.
Spoglądam przez małe, okrągłe, okienko. Za nim, przesłonięty drżącym skrzydłem samolotu, lekko zamglony widok najwyższych gór świata. Chłonę całym sobą ten wspaniały obraz białych gigantów. To co widzę, chcę zapamiętać na zawsze. Zapinam pasy i z lekkim niepokojem oczekuję dotknięcia ziemi.
Lądujemy w Kathmandu o 17:30. Formalności, wizy i pierwszy kontakt z tubylcami. Przeliczamy rupie na dolary i dolary na złotówki. Dobijamy targu i za 500 rupii pakujemy bagaże do czegoś co przypomina samochód. Jedziemy lewą stroną jezdni - dziwne wrażenie, zwłaszcza przy skręcie w prawo. Przeraźliwy hałas klaksonów. Wjeżdżamy do samego centrum stolicy Nepalu - labirynt ciasnych uliczek i niewyobrażalny tłok. Slalomem omijamy wałęsających się ludzi i ... krowy, żerujące wśród stert śmieci. To tak wyglądają święte krowy? Obserwuję to wszystko z niedowierzaniem. To co mnie otacza jest jak sen lub wirtualna rzeczywistość.
Widzę odbicie swojej twarzy w lekko pomarszczonej tafli leniwego potoczku płynącego nieopodal bazy. Przeraźliwy ból rozsadza mi czaszkę. Oddycham szeroko otwartymi ustami chcąc nadrobić niedostatek tlenu. Zwilżam skronie lodowatą wodą i przez moment odczuwam ulgę. Z pokorą znoszę ten stan. To cena jaką się płaci by być wysoko - ponad dachami szarych domów, ponad codziennością. Unoszę obolałą głowę i wzrokiem ogarniam brązowo beżowy horyzont rozcięty niebieskawą wstęgą lodowcowego jeziora. Wyżej, ponad morenowymi wzgórzami lśni w słońcu odległy jeszcze masyw ośmiotysięcznego olbrzyma. Shisha Pangma - święta góra Tybetańczyków.
Podążam za stadem objuczonych jaków poganianych przez tubylców melodyjnym pogwizdywaniem. Z każdym hektometrem drogi tracę dystans do karawany. Ambicją dotrzymania kroku próbuję zwiększyć tempo marszu. Brak tchu i kołatanie serca przywracają mi jednak rozsądek. Odpuszczam, nauczony doświadczeniem wielu lat górskiej włóczęgi. Odtąd idę w harmonii z rytmem własnego organizmu i szybko zapominam o wysiłku. Delektuję się teraźniejszością i tym przedziwnym stanem ciszy, kiedy słyszy się tylko myśli.
Stoimy osłupiali podążając wzrokiem za oddalającym się ostrożnie samochodem, który wiezie ciało nieprzytomnego kolegi. Tumany pyłu znaczą jego trasę po bezdrożu tybetańskiej równiny. Wraz z nim znika wesołość i rubaszny dowcip - wierni towarzysze naszej wspólnoty. Nad wyprawą zawisł cień smutku, niepewności i troski o życie jednego z nas. Ryzyko wpisane jest w filozofię alpinizmu.
Pozostaję w bazie pośredniej jeszcze kilka dni. Boję się. Dręczy mnie gorące jeszcze wspomnienie dramatu, który rozegrał się zaledwie kilkadziesiąt godzin temu. Nie mamy już tlenu. Jedyna butla z tlenem uratowała życie Sławka. Im dłużej o tym myślę, tym uporczywiej pragnę pewności dostatecznej aklimatyzacji. Czekam, aż mój organizm będzie gotów do dalszej drogi.
Dochodzę do bazy wysuniętej rozczarowany tym co zobaczyłem. Ponura kamienista rynna otoczona wzgórzami zbudowanymi z piachu i granitowych głazów. Tunel aerodynamiczny, przez który hula wiatr nabierając prędkości. Gdzieś tam na jego końcu wznosi się nasza góra. Wyczuwam raczej jej obecność niż widzę, gdyż mgła, szara cieniem zachodzącego słońca, zaciera skutecznie szczegóły topografii. Gorzka konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością.
Wychodzę z namiotu przeciągając się po dobrze przespanej nocy. W oddali lśni lodowiec w świetle budzącego się dnia. Tam, przez labirynt lodowcowych seraków wiedzie droga do szczytu. Odruchowo sięgam po aparat fotograficzny. Zmieniam ogniskową by przybliżyć obraz. Powolnym ruchem obiektywu penetruję grań wznoszącą się jednostajnie ku górze. Jestem na samym wierzchołku. Oczyma wyobraźni pochłaniam horyzont, który z tego miejsca sięga nieskończoności.
Krótkimi trokami mocuję do czekana miniaturowy proporzec 12 Pułku Ułanów Podolskich. Cierpliwie, metodycznie smaruję twarz ochronnym kremem. Mrużę oczy przed porażającymi promieniami słońca. Z jękiem zarzucam plecak krótkim dynamicznym ruchem. Jestem skoncentrowany i gotowy na wysiłek, który zawładnie moim ciałem aż do bólu. Odczuwam głód wspinaczki.
Poruszam się wolno, celebrując każdy swój krok jakbym stąpał po ziemi świętej. Każdą chwilę spędzoną w sercu gór chciałbym móc zmienić w godzinę, a każdą godzinę w tuzin godzin. Idę, trawersując strome piaszczyste zbocza wzgórz morenowych, z których raz po raz staczają się skalne rumowiska. Później droga wiedzie wzdłuż zmarłego ramienia lodowca, pokrytego gruzem luźnych kamieni. O zmroku docieram do obozu na plato, tuż przed ścianą gigantycznych seraków. Z ulgą zrzucam plecak i łapczywie pożeram porcję ostygłej już zupy. Wtaczam się do zimnego namiotu i wkrótce zapadam w sen, przerywany koszmarami.
Otacza mnie niezwykły cud natury - kamienica kilkupiętrowych lodowych gmachów, fantazyjnie uformowa-nych ręką wszechmocnego architekta. Pomiędzy nimi niezliczone zaułki, zakamarki, tunele i śnieżne mostki. Zakładam raki i zapuszczam się w głąb, owładnięty dziwną siłą przyciągania, omamiony przez niewidzialnego czarodzieja. Tracę poczucie rzeczywistości przeistaczając się w zjawę z wyimaginowanego świata. Byłem tu kiedyś, rozpoznaję znajome kształty lodowych formacji. Z lekkością ducha pokonuję nierówności terenu, olśniony poczuciem bezpieczeństwa i bezgranicznej wolności. Zapadam się w błogo-stan, w którym na próżno szukać dna... szorstki głos Piotra przerywa brutalnie to chwilowe De Javu.
Powłoka namiotu, to nadyma się jak balon, to kurczy jakby za sprawą oddechów olbrzyma. Wiatr odgrywa niekończącą się symfonię. Trąby, tuby, tysiąc smyczków i skowyt chóru demonów. W strumieniu różnorodnych dźwięków próbuję odtworzyć znaną mi melodię. Już ją mam, już chcę ją zanucić, gdy nagłym pchnięciem powietrza zmienia się rytm i tonacja. Leżę w ciasnocie skurczonych ciał kolegów, słysząc ich senne pomruki w krótkich chwilach ciszy. Cieszy mnie ciepło puchowego śpiwora.
Mija kolejny dzień bez zbawczych promieni słońca. Doskwiera mi hałas trzepoczącego tropiku, targanego nieustającymi porywami wiatru. Wnętrze namiotu wypełnia paraliżujące zimno i ponure przygnębienie. Nie dać się zwariować to jedyna myśl, która teraz zaprząta mój umysł. Gorączkowo poszukuję sposobu na pokonanie tego stanu, z którego najprostsza droga by znienawidzić góry. Kierowany nagłym impulsem wychodzę z namiotu i nadziewam się na cios zmrożonego powietrza. Stoję tak, walcząc z pędzącymi igłami śniegu, a może z własną słabością. Niebo spowite sczerniałym kłębowiskiem chmur, jak w godzinę katastrofy wszechświata. Niespodziewany przypływ poczucia pokory koi moje nerwy. Sprawdzam odciągi i napinam sflaczałą płachtę przedsionka. Zadziwiony nagłą zmianą nastroju z ochotą wracam do namiotu. Zapalam wszystkie świeczki i włączam butanowy palnik. Migocący blask świec i zapach świeżo parzonej kawy wyrywa z letargu wspólnika niedoli. Jego oczy wyrażają wdzięczność.
Nieustające ataki wiatru pozbawiają nas reszty nadziei na zdobycie szczytu. Skupieni wokół radiotelefonu oczekujemy niecierpliwie na wieści od zespołu szturmowego. Trzy doby dzielą nas od definitywnego zakończenia działalności wspinaczkowej. Tylko nagła odmiana pogody lub despe-racki atak graniczący z szaleństwem może jeszcze odmienić nastrój zwątpienia w eksplozję radości ze zwycięstwa.
Trzask radia... cisza...
Jeszcze jeden trzask ... i znowu cisza...
Nie mam wątpliwości, że się nie udało, ale z naiwnością głupca łudzę się że jest inaczej.
Kolejny trzask ... i wreszcie ... spokojne, wyważone słowa kończące huśtawkę niepewności.
Zjeżdżamy w dół karkołomnymi serpentynami zdewastowanych dróg. Z każdą godziną pokonujemy kilkaset metrów wysokości. Z szybkością jadącego samochodu zmienia się klimat i temperatura powietrza. Wybuchem śmiechu i radości kwitujemy zdjęcie ciepłych czapek i kalesonów, noszonych przez szereg tygodni. Zachowujemy się jak przybysze z obcej planety, rozpłaszczając nosy na szybie autobusu, na widok każdej napotkanej palmy . Z nieskrywaną ulgą wracamy do świata ludzi, pewni siebie, że jednak wkrótce wrócimy na podbój Himalajów.